Camino tinto - dzień 2
Tablica informacyjna, którą się pamięta. Czytają ją o świcie setki pielgrzymów ruszających z Roncesvalles Drogą przez Hiszpanię. Codziennie. Dziś rano też wielu próbowało sobie wyobrazić, ile to kroków.

Camino tinto - w 31 dni na Koniec Świata. Dziennik pieszej wyprawy
autor: Jacek Kiełpiński
*
DZIEŃ DRUGI
Roncesvalles - Zubiri
1 października 2008, środa.
Droga do Zubiri, zaledwie 21 kilometrów, długimi trawersami, przez wiecznie zamykane bramki.
"Santiago 790". Drogowa tablica informacyjna na skraju Roncesvalles robi wrażenie. Szczególnie - czarnym świtem, w świetle czołówki, gdy rusza się na głodniaka. Cholera! Da się iść!
Drzemy wzdłuż szosy przez jakieś krzaczory.
- To jest największy, najsłynniejszy, najbardziej święty szlak pielgrzymkowy Europy?
- To jak wyglądają te mniejsze?
Nie wyłapujemy baru w pobliskim, bardzo zadbanym i akuratnym, miasteczku Auritz, gdyż zagapiamy się w kratki ściekowe. Tak głęboko, ale jakże idealnie i płynnie wkomponowane w asfalt. Maestria. A potem już zapominamy o śniadaniu. Zjemy później, spoko. I wierni temu "później" jesteśmy praktycznie aż do mety etapu w Zubiri. Jakieś ciastka przekąszone na trasie, gdy Zając z nagła postanowił zadzwonić do swej świekry, czyli mej mamy, to przecież nie śniadanie.
Taki dziwny telefon. Gadamy o innych światach. Ona jakieś ma straszne problemy z wnukiem, który nie tylko nie chce czegoś tam jeść, ale jeszcze zaparł się, że nie będzie chodził na lekcje pianina i keyboardu. Bo Jaś "nienawidzi grać!!!" Totalna nerwówa. Mama pyta, jak u nas. Co odpowiedzieć? Siedzę na skraju górskiej ścieżki, jem petit beury z Polski, kombinuję, za ile kilometrów będzie sklep, gdzie da się kupić coś do picia. Pewnie piwo.
- To tyle. Na razie. Nie pomożemy. Jaś ma grać. I już.
Idąc uczymy się najpopularniejszych słów. Hola!, hola! - wymieniamy ze wszystkimi.
Już wiadomo, że "cześć" mówi się tu nie tylko peregrinos, którzy z definicji stają się naszymi braćmi, ale też mieszkańcom mijanych wsi. Bez wątpienia odpowiedzą identycznie i dorzucą: - Buen Camino! - życzenia dobrej drogi, które tu traktuje się śmiertelnie poważnie.
Teren mocno pagórkowaty, więc idziemy arriba, abajo, w górę, w dół. Po drodze, w lesie porastającym zbocza, mijamy dziesiątki drewnianych bramek, które należy za sobą zamykać. Przechodzicie przez tereny prywatne, więc uszanujcie to - taki przekaz. Jasny i zrozumiały, więc zamykamy, jak sobie życzą.
W jakimś małym barze pierwsza cafe con leche Kasi i moje piwko San Miguel. Pierwsze zamawianie piwa na hiszpańskiej ziemi.
- Una cerveza, por favor - dukam za rozmówkami. Łatwiejsze, niż się wydaje.
Piwo małe, ale cholernie lodowate. Od razu poczułem, że dostałem strzał w migdał, charakterystyczne drapanie w gardle. Tak czasem bywa, że człowiek błyskawicznie wyczuwa naruszenie równowagi organizmu i wie - coś paskudnego będzie się kluło.
Jest dość ciepło, choć wieje. Na długich stromych podejściach pot się leje. Przynajmniej ze mnie, bo Zając jest na to odporny. Kasia od wysiłku się nie poci.
- Taką mam cechę - wzrusza ramionami. - Fizjologiczną.
Spotykamy pierwsze krzyże upamiętniające śmierć pielgrzyma. Tu w 2002 roku nie wytrzymało serce Shingo Yamashity z Japonii. Razem ze starszym, zarośniętym Francuzem zastanawiamy się, jak do tego mogło dojść. Wyprzedzający nas Hiszpanie podpowiadają:
- Arriba, arriba...
Prosta sprawa - krzyż stoi tuż za sporym podejściem.
Siwy, brodaty, szczupły Francuz, w krótkich spodenkach, jest wyjątkowo szybkoruchliwy. Chwilę duma, pomrukuje i błyskawicznie rusza pochylony nisko, prawie do ziemi. Pyta o czas. Spokojnie, francuski bracie, jest dopiero jedenasta trzydzieści!
- Gonię mojego młodego angielskiego przyjaciela - zdradza z niecierpliwością w głosie.
Nie zdążyliśmy go spytać, co takiego targa w torbie trzymanej w garści, a o to aż się prosiło zapytać. Popędził obłędnie. Chyba jest zaprawiony w chodzeniu. Jak zawodowiec.
- Może to legionista? - poddaję myśl.
- Cudzoziemski - uzupełnia Zaj podrzucając lekko swój mały plecak.
- I szuka przyjaciela, z którym służył w Kongo.
- Dawno zaginionego w boju przyjaciela - podsumowuje Kasia. I już wiemy - od dziś, jeśli oczywiście kiedykolwiek go dogonimy, brodacz ten zwany będzie przez nas Legia. Powinien być dumny.
Na ostrym, górskim, wiodącym przez las zejściu do Zubiri Zaj zaczyna odczuwać mięśnie nóg. Narzeka też coraz bardziej na kolana. Zwalnia, krzywi się, wspiera nawet na znalezionym kiju. Głupio mi, że ona cierpi.
Dotykalna, bezwzględna prawda Camino. To takie proste. Idzie się zawsze w pojedynkę. To tylko w tak zwanych normalnych, cywilizowanych, jakoś tam zapłaconych, czyli wymaganych okolicznościach, Kasia by przysiadła gdziekolwiek, a ja szukałbym środka transportu, do którego mógłbym ją donieść. Pojechalibyśmy do domu, hotelu, jakiegoś bezpiecznego miejsca, gdzie mogłaby się położyć na kanapie z pilocikiem w ręku. Zapodalibyśmy sobie jakiś filmik, może kieliszeczek brandy. I miły wieczór.
Tutaj jest inaczej. Oboje czujemy własny trud do poniesienia. Ona ma swój plecak, ja mam swój. Ona swoje nogi, ja swoje. Ona wie, że na barana do Santiago jej nie doniosę. Zresztą, absolutnie nie oczekuje tego ode mnie. Zdani jesteśmy głównie na siebie samych. Niesiemy sobie wszelaką możliwą pomoc, ale po pierwsze mamy sobie nie przeszkadzać.
czytaj więcej:
123
kategorie:




2010-02-25 11:37

zadziwiła mnie łada niva, no i te bramki, czy wiadomo w jakiem celu je zamontowano? czy ma to związek z waniliowymi krowami?
Pustynne dziś Camino, a na końcu szara, niepozorna siostrzyczka robi hokus pokus
Pierwsze objawienie na Camino. Kijki! Ale tylko do nordic walking. Jak zwierzak, na czterech.
Camino de Santiago
Burgos. Wreszcie duże miasto. Śmierdzi, ale ma swoje zalety.
Ilu pielgrzymów widziały przewracające się dziś domy, których gruz spada na szlak?